[REPORTAŻ] Pierwszy raz w Disneylandzie. Jak oceniam wizytę?

We wrześniu miałem okazję po raz pierwszy w życiu wybrać się do Disneylandu w Paryżu. Niby nic nadzwyczajnego, w końcu miejsce odwiedza 16 mln osób rocznie, jednak wizyta wywołała we mnie wiele emocji. Widziałem rzeczy fascynujące, ocierające się o dziecięcą magię i mnóstwo wspomnień, ale też takie, które wzbudzały zaskoczenie, a nawet irytację. Zapraszam na krótką relację z paryskiej eskapady.

Kto z nas nie zna popularnych animacji Walta Disneya, uśmiechniętej Myszki Miki czy kultowego Zamku Śpiącej Królewny? To symbole kasowej wytwórni, które na stałe zapisały się w popkulturze masowej, a dla fanów bajkowych produkcji stanowią niemal relikwie. Sam wychowałem się na animowanych historiach spod szyldu Disneya i jako dziecko z wypiekami na twarzy oglądałem niemal wszystkie dostępne odcinki tej wytwórni. Mając 6-7 lat, nawet nie marzyłem o tym, że kiedyś będzie mi dane odwiedzić jeden z parków rozrywki Disneylandu. Cytując klasyka: nigdy nie mów nigdy.

Okazja nadarzyła się we wrześniu tego roku. Do kwestii odwiedzin parku podszedłem metodycznie, traktując wizytę w obiekcie, jako ciekawostkę, a przy okazji, jako możliwość dobrej zabawy.

Fot. Materiały własne (W oczekiwaniu do wylotu)

Dobry początek

Podparyski Disneyland znajduje się w miejscowości Marne-la-Vallée około 30 km od stolicy Francji. Już przyjazd do miejsca noclegowego, czyli do Hotelu Dream Castle, okazał się namiastką magii, czekającej na mnie kolejnego dnia. Obiekt miał bajkowy charakter, był przytulny oraz ciepły (dosłownie i w przenośni), co zrekompensowało trudny lotu samolotem w późnych godzinach wieczornych. Z dnia przylotu szczególnie zapamiętałem figurę wielkiego jelenia stojącego w sercu lobby hotelowego. Makieta miała jakąś magiczną, bajkową aurę. Jakby zdawała się mówić „kolego, zaczynasz dobrą przygodę”.

Fot. Materiały własne

Następnego dnia, gdy wraz z grupą znajomych dotarliśmy do Disneylandu, najpierw musieliśmy przejść przez specjalne bramki. I tu zaskoczenie numer jeden. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem w parku rozrywki taśmy bezpieczeństwa, które skanowały m.in. plecaki gości, rodem z terminali lotniskowych.

Na szczęście kilka chwil później już stałem przy jednym z bajkowych deptaków, a moim oczom wyłonił się kultowy Zamek Królewny Śnieżki. „Dobry początek” pomyślałem. Zamek był potężny, kolorowy i wyglądał żywcem jak z filmu. Robił wrażenie. Podobnie jak zlokalizowane wokół mnie sklepy i restauracje. New Century Notions Flora’s, Ribbons and Bows Hat Shop, The Storybook Store, Emporium – mógłbym tak wymieniać długo. Piękne, pełne kolorów elewacje, bajkowe okiennice, girlandy świetlne, kwietne dzieła sztuki – coś niesamowitego. Dopracowane były nawet najdrobniejsze detale, które w efekcie wpływały na odbiór miejsca. Tematyczne kosze na śmieci, awangardowe latarnie, szyldy na budynkach czy nawet specjalne… wycieraczki na buty! Wszystko było takie… disneylandowe!

Fot. Materiały własne

„Potrafią” w atrakcje

W trakcie dość szybkiego spaceru w oczy rzucały się akcenty hallowen’owe. Był wrzesień, lecz w wielu miejscach parku piętrzyły się przyciągające uwagę dynie, świecące lampiony czy straszydła z powtykanymi we włosy słonecznikami. No i do tego kolejne akcenty w postaci m.in. dreszczowej muzyki czy pozawieszanych wszędzie łańcuchów z jesiennych liści. Żółtych, czerwonych, brązowych. Przy studni, na balkonach, barierkach, a nawet dachach! Było naprawdę jesiennie.

Fot. Materiały własne

Do mnie osobiście niezwykle trafiły truposze inspirowane meksykańskim świętem zmarłych Día de los Muertos. Magia.

Fot. Materiały własne

Pomijając na chwilę chronologię zdarzeń, w trakcie podziwiania wystroju Disneylandu, miałem okazję skorzystać z kilku atrakcji. I w niemal każdym przypadku były one świetne, natomiast mniej świetne było… stanie w kolejkach do nich. Aby wejść do niektórych miejsc, takich jak np. Ratatouille: The Adventure, trzeba było czekać blisko… 50 minut. Pocieszałem się tylko tym, że odwiedziliśmy park w deszczowy, wrześniowy dzień, kiedy przychodzi względnie mniej osób. Pytanie więc, ile czasu trzeba poświęcić na stanie w kolejkach w słoneczną sierpniową niedzielę? Dwie godziny, trzy godziny? Szczerze powiedziawszy, był to dla mnie pierwszy drobny zgrzyt od przyjazdu do parku.

Nawiasem mówiąc, Ratatouille: The Adventure było genialnym miejscem. To atrakcja, w której immersja znajduje się na najwyższym poziomie. Zaangażowanie wszystkich zmysłów było niesamowite. Mnie szczególnie uwiodły małe akcenty, takie jak np. lekka bryza deszczu uderzająca w gości podczas otwierania na ekranie… korka od szampana. Takie tam drobne radości.

Fot. Materiały własne

Z nutą dreszczyku

W trakcie naszej wizyty odwiedziłem również kilka miejsc z kategorii dark atractions. Jedną z nich był Phantom Manor, czyli dark ride w czystej postaci. Gra świateł, muzyka, przerażający taniec i jeszcze straszniejszy śpiew. Było mocno, podobnie jak mocno było podczas przejażdżki szaloną windą. Hollywood Tower – tę nazwę zapamiętam na długo, a raczej zapamięta ją mój brzuch, w którym przez dobrą minutę podskakiwało… poranne śniadanie. Więcej nie będę zdradzał, lecz osobom o słabych nerwach powiem krótko – nie polecam… wszak sam nie żałuję.

Fot. Materiały własne

Dużą część parku zobaczyłem dzięki przejażdżce bajkową kolejką Disneyland Railroad. Po kilkuminutowej eksploracji nogi zaprowadziły nas do Piratów z Karaibów. Drewniany statek, klimatyczne zabudowy i kamienna czaszka – to wszystko robiło wrażenie. Nawiasem mówiąc, osoby zajmujące się tworzenie tego typu makiet i rzeźb to prawdziwi artyści. Podobnie zresztą, jak twórcy animatroniki oraz immersyjnych doświadczeń. Byłem świadkiem owych doświadczeń w trakcie jednej z przejażdżek na statku Pirates of the Caribbean. Okręt zabrał nas w niesamowitą podróż pełną dźwięków, świateł i tajemniczych historii, których zwieńczeniem było zobaczenie m.in. Jacka Sparrowa.

Fot. Materiały własne

Żeby nie było, że wyłącznie zachwycam się nad parkiem, to do beczki miodu trzeba wlać łyżkę dziegciu. Słabo rozegrany był temat animatorów przebranych w postacie Goofy’ego czy Myszki Miki. Animatorów było po prostu… zbyt mało. Aby zrobić sobie zdjęcie z Myszką Miki, trzeba było czekać w kolejce dobre pół godziny. Chętnych było wielu, szczególnie rodzin z dziećmi. A przecież można ubrać w kostiumy kolejne 2-3 osoby, co rozwiązałoby problem kolejek. Tak przynajmniej staram się sobie to racjonalizować. Pytanie, czy słusznie…

Parada marzeń i podniebne fajerwerki

Mniej więcej w połowie dnia dotarłem do Zamku Śpiącej Królewny (który widziałem z oddali dużo wcześniej). Ponownie budowla zrobiła na mnie spore wrażenie, a pstryknięcie zdjęcia z takim kolosem było wręcz obowiązkiem. A raczej kilku zdjęć albo nawet… kilkudziesięciu. Stojąc przed zamkiem, brakowało mi tylko tej charakterystycznej muzyki z czołówki bajek Disneya. Ale i tak było magicznie.

Fot. Materiały własne

Niedługo później ruszyła słynna parada, która również zapierała dech w piersiach. Stając w epicentrum zdarzeń, zdałem sobie sprawę z tego, jak dużo ludzi pojawiło się w Disneylandzie. Tysiące osób. Crème de la crème był przejazd gigantycznych pojazdów wiozących na swych pokładach rozradowane postacie z różnych bajek Disneya. To było coś. W moje głowie na długo pozostanie widok smoka, który w idealnym dla mnie momencie zacząć zionąć ogniem. Wow!

Fot. Materiały własne

Wraz z moimi towarzyszami podróży zatrzymaliśmy się w jednej z restauracji, aby coś zjeść. I tutaj muszę szczerzę przyznać, że jakość posiłków, ale też poziom samej obsługi nie powalały. Powalały za to ceny, które były wysokie. I to nie tylko w tym jednym punkcie gastronomicznym (restauracja Hakuna Matata), ale w zasadzie w całym parku! To taki trochę ciemny akcent wyprawy.

Mimo wszystko, to błahostka w obliczu świetnych rzeczy, których jeszcze doświadczyłem. Jedną z nich z pewnością był spektakl, który chwycił mnie za serce. Był muzyczną podróżą do przeszłości, pełną kostiumów, tańca, flashbacków z Disneya i zwyczajnych momentów wzruszenia. Wspaniale było zobaczyć na scenie postacie z bajek. I to śpiewające! Tak, wzruszyłem się. Kilka razy.

Fot. Materiały własne

Podobnie zresztą jak podczas wieczornego muzyczno-fajerwerkowego show. Było naprawdę świetnie zobaczyć pokaz fajerwerk na niebie. Tysiące telefonów w górze nagrywających ten spektakl dodały całości świetlnego uroku. No i usłyszałem moje ukochane „Can You Feel The Love Tonight” Eltona Johna lub jak, kto woli – Króla Lwa.

Fot. Materiały własne

Na co jeszcze zwróciłem uwagę? Niesamowite było to, że przez park płynęła rzeka, a w niej dryfował statek Molly Brown. Moje serce skradła również stodoła wyciągnięta rodem z amerykańskich filmów o prowincji i farmerach. Czerwona szopa Cowboy Cookout Barbecue wyglądała szalenie klimatycznie. Dwa słowa należą się także samym sklepom. Jeśli istnieje świątynia konsumpcjonizmu, to znajduje się ona właśnie w Disneylandzie! Ilość pamiątek (o wysokiej cenie), którą tam zobaczyłem, przerosła moje wyobrażenia.

Wróciłem do hotelu późno. Przemęczony i przemoczony (cały dzień padało), ale szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.

Fot. Materiały własne

Jak więc było?

Jak oceniam wizytę w jednym z najsłynniejszych parków rozrywki na świecie? W skali 1-10 wystawiam ocenę 8. Gdyby nie deszczowa aura pewnie dałbym 9. Jeden punkt na pewno zabieram za kolejki do atrakcji, ale obawiam się, że to codzienność disneylandowej tradycji. Czy polecam wizytę w parku? Zdecydowanie! Przyznam szczerze, że ta wyprawa rozpaliła moją wyobraźnię i mam wielką ochotę zobaczyć, jak wyglądają inne kultowe parki w Europie. Liczę, że jeszcze będzie mi to dane.

Kamil Lech

Wybudują dwa parki rozrywki Minecrafta. „Czas wejść do świata realnego”
IAAPA Expo 2024 Orlando, Floryda, USA

MAPY POLSKICH PARKÓW

KATALOG FIRM

Tylko sprawdzone firmy

OGŁOSZENIA

Kup i sprzedaj atrakcje

Czytaj też…

Menu