Jeśli komuś przeszkadza zakaz karmienia zwierząt w Zoo, powinien jechać do Sea World w Orlando. Nie dość, że można karmić tam zwierzęta, to jeszcze Amerykanie zrobili z tego biznes. Mała porcja ryb dla fok kosztuje $5. Jednak karmiąc foki trzeba uważać by ryb nie porwały w locie, czyhające na nie, biało upierzone ptaki podobne do polskich czapli.
Pierwsze zaskoczenie to dojazd samochodem. Na parkingu wzorowy, chciałoby się powiedzieć, niemiecki porządek. Na właściwe miejsce kierują parkingowi, co pozwala zapełnić parking systematycznie, miejsce koło miejsca.
Bilet wstępu dla osoby dorosłej to koszt $80, dla dzieci i młodzieży są zniżki, a maluchy do lat trzech wchodzą za darmo. W ramach biletu otrzymujemy wstęp na wszystkie atrakcje, chociaż skorzystanie z większości z nich wymaga odstania w mniejszej lub większej kolejce. Park otwarty jest od 9.00 rano do 19.00 wieczorem i z biedą wystarcza to na przejście go w całości. Trzeba jednak nadmienić, że pewne pokazy odbywają się tylko w określonych godzinach i łatwo coś przegapić, nawet z dostarczaną przez obsługę planem-rozpiską.
Zaczynamy od jednego z dwóch dostępnych w Sea Worldzie rollercoasterów. Nazywa się Manta i zamontowano go, nie bez kozery, nad ogromnym akwarium z płaszczkami. W czasie gdy ja podziwiam urodę płaszczek pływających na wyciągnięcie ręki, kilka osób z grupy decyduje się na ekscytującą przejażdżkę, tym bardziej że czas oczekiwania jest krótki ok. 10 minut. Manta to ciekawa giga górska kolejka, w której podróżuje się w pozycji półleżącej, na podwieszonym fotelu. Trwająca niecałe dwie minuty jazda może spowodować zawał serca, o czym skrzętnie ostrzega z głośników obsługa. Karkołomne zjazdy, pętle i korkociągi wydają się nie mieć końca, a dodatkowo w pewnym momencie jedziemy prawie nosem po wodzie. Krzyki przerażenia co rusz dobiegające z tego rollercoastera kontrastują ze spokojnie wylegującymi się w pobliskim bajorku żółwiami z Galapagos.
Atrakcje w Sea World zorganizowane są podobnie jak kasyna w w hotelach w Las Vegas. Nie sposób wyjść z atrakcji nie przechodząc przez sklep z pamiątkami. Tylko patrzeć, jak zakup gadżetów stanie się obowiązkowy.
Idziemy do pawilonu z pingwinami. Za ogromną, panoramiczną szybą odtworzono tu warunki panujące w Arktyce. Oglądamy pingwiny, a one przypatrują się nam. Kto ma z tego większą frajdę, nie wiem.
Koledzy nauczeni doświadczeniem z wizyty w Universal World, poradzili by zabrać ręcznik i rzeczy do przebrania. Muszę przyznać, że po przejażdżce na tzw. Flumeride Journey to Atlantis, czyli wodnym rollercoasterze, przydały się. Wsiadamy do dużych ośmioosobowych łódek i początkowo lajtowo płyniemy po czymś w rodzaju wodnego pałacu strachów. W pewnym momencie łódka wjeżdża na stromą pochylnię z zębatym podnośnikiem i po chwili znajdujemy się kilkanaście metrów wyżej. Oho, myślę zaraz będzie zjazd. Nic z tego, kanał z wodą i kolejny podnośnik. Dopiero po nim łódka znienacka wpada w wodną przepaść. Jesteśmy mokrzy od stóp do głów, a jeszcze zgromadzona publika strzela do nas z armatek wodnych za jedyne 25 centów za siur. Zataczamy łódką półkole i pozdrawiamy siedzącego na brzegu pracownika obsługi, a tu zmyłka, mały mokry zjazd, potem znowu podjazd pod górę, odprężający tor wodny i kolejny zjazd, tym razem z zakrętami w lewo i prawo. Mokry i lekko podekscytowany cieszę się z zabrania zapasowej odzieży.
Na przebranie się nie ma za dużo czasu, bo za chwilę rozpoczyna się pokaz delfinów naszpikowany ekologiczną indoktrynacją – Dolphin Days. Trzeba jednak przyznać, że odpowiednio zagrana historia, ilustracja muzyczna i komentarze robią swoje. Łza się w oku kręci. Amerykanie opanowali sztukę wyciskania łez do perfekcji. Artyści i trenerzy odgrywają swoje role z odpowiednią dozą zaangażowania. widziałem już podobny pokaz delfinów w Oceanarium w Walencji oraz w Parku Wodnym w Benidormie i muszę przyznać, że nie umywają się one do tego co można zobaczyć w Orlando. Fruwająca kobieta-papuga, stado kolorowych papug nad zgromadzoną publicznością, popisy linoskoczków, skoki do wody i oczywiście same delfiny – podmiot liryczny pokazu. Wydaje się, że nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłyby zrobić. A już numer z obracaniem nosami płynącego pod wodą trenera, niesamowity. Już sam ten pokaz warty był wydanych 80 dutków, a przed nami jeszcze czarno-biało umaszczone Orki na innym basenie.
Drogę do orek zagradza nam jednak kolejny rollercoaster – Kraken. Daje się namówić na przejażdżkę. Już na pierwszym zjeździe żałuje decyzji. Większość czasu zamykam oczy. Dla mnie – Wieśka z Tico to jak pierwsza jazda wypasionym Ferrari. Prawie pionowe spadki i niesamowicie zakręcone pętle oraz fragment w podziemnym tunelu rejestruje z na wpół przymkniętymi oczami. Jak byście zobaczyli potem moje zdjęcie zrobione automatycznie na pierwszym spadku, popłakalibyście się ze śmiechu, jak moi koledzy. Koledzy, chłe, chłe. Zobaczymy komu będzie do śmiechu jak wydam książkę o ich przygodach w Orlando?
Jeśli delfiny miały duży basen, to orki mają ogromny. Zanim pojawiają się walenie, atmosferę podgrzewają filmy na wielkich, ruchomych monitorach i świetnie skomponowany podkład muzyczny. Show nazwano One Ocean. Wszyscy czekają na orki, część widowni, nie wiedzieć czemu w przeciwdeszczowych płaszczach. Na niebie ani chmurki, a temperatura w granicach 28 stopni. W końcu pojawiają się trenerzy i kilka orek. “Orki skaczą i pływają, na swój program zapraszają.” Żaden z trenerów nie wchodzi do wody. Po ostatnim wypadku, gdy orka pożarła jednego na oczach widzów, mają zakaz. Nagle małe orki odpływają do “stajni” i do basenu wpływa orka olbrzym. Speaker ogłasza: Uwaga Willi będzie robił flush. I Willi robi o co go proszą. Podpływa tyłem pod brzeg basenu i macha ogonem. Strugi wody spadają na publiczność. Ma szczęście my siedzimy odpowiednio wysoko. Jeszcze trochę rytmicznej muzyki i przytupy trenerów. I to by było na tyle.
Wychodzimy z Orka Arena i kierujemy się w stronę Polar Expressu. W kolejce nieprzebrane tłumy sugerują cuda na kiju. Po prawie godzinie oczekiwania trafiamy na kiepski symulator podróży na biegun. Gdyby nie możliwość oglądania potem lwów morskich i białych niedźwiedzi za szybą, powiedziałbym kiszka. A zapomniałem, była jeszcze możliwość zrobienia sobie zdjęcia z Mikołajem, który jak wiadomo powszechnie, na biegunie mieszka.
Zrobiło się późne popołudnie, a nam zostały do obejrzenia rekiny, aligatory i wolno pływające delfiny. Rekiny znajdują się w ogromnym akwarium, za którego jedna ze ścian zaaranżowano knajpę. Robi wrażenie. W środku znajdujemy szklany tunel z przepływający nam nad głowami różnymi gatunkami żarłaczy. Jezu, jakby to pękło, nie było by już tak miło. Podglądanie delfinów w kolejnym stawie-akwarium przez przezroczystą ścianę to kompletna porażka. Żaden akurat nie podpływa. Na szczęście oglądamy ich igraszki z góry. Staw udaje fragment oceanicznego wybrzeża, ale złota klatka, to przecież w końcu także klatka.
Aligatory małe i jakieś ospałe. Po tylu wcześniejszych atrakcjach liczyliśmy, że co najmniej kogoś pożrą! Zawiedzeni kierujemy się ku wyjściu, by w zapadającym zmroku zrobić sobie ostatnie zdjęcia przy cudownie oświetlonym bałwanie i świątecznej choince. Tym samym włączamy się w tłum wychodzących z Sea World turystów. Uśmiechy na ich twarzach mówią same za siebie. Zadowoleni są pewnie także właściciele parku.
Przemnóżcie sobie $80 razy kilkadziesiąt tysięcy! A to tylko jeden przeciętny dzień. Jeden dzień.
Val B.