„Wszystko, co zarabiamy reinwestujemy w park rozrywki”
– Od kiedy jesteś związany z branżą parków rozrywki?
– W zasadzie od zawsze. Pochodzę z rodziny karuzelników. Moja babcia z dziadkiem jeszcze przed wybuchem II wojny światowej posiadali własną karuzelę i jeździli z nią po różnego rodzaju imprezach. To były całkowicie inne czasy niż obecnie. Trudno sobie to wyobrazić, ale by atrakcja działała, należało wejść do jej środka i pedałować. Nakręcała ją siła mięśni. Dziadkowie prowadzili działalność przez kilka lat, aż nadszedł czas wojny. Po tym okresie wyjechali do Niemiec, a ich syn, czyli mój Ojciec Eugeniusz, pozostał w Polsce. Jak się później okazało, pielęgnował tradycję.
– Czyli przejął smykałkę do biznesu po rodzicach?
– Zdecydowanie. Od najmłodszych lat wykazywał duże zainteresowanie tematyką karuzel, rozrywki i organizowania czasu wolnego. Był człowiekiem czynu, biznesu, ale i wizji. Sam często mówił o sobie nieco żartobliwie, że jest urodzonym handlarzem. Efektem jego zdolności był rok 1981, kiedy odkupił od innego karuzelnika udziały do zajmowania miejsca i prowadzenia biznesu w ówczesnym Śląskim Wesołym Miasteczku. Mowa o państwowym operatorze umożliwiającym rozstawianie wesołych miasteczek.
– Biznes się rozwijał?
– I to, jak! Ojciec miał innowacyjne podejście. Np. obserwował rynek zachodnioeuropejski i czerpał z niego inspiracje. Nabywał też nowe urządzenia. Z czasem udało mu się odkupić w Śląskim Wesołym Miasteczku więcej miejsca, dzięki czemu posiadaliśmy 10 czy 15 urządzeń. Warto pamiętać, że w tamtym okresie Śląskie Wesołe Miasteczko przyciągało nawet 2 mln odwiedzających rocznie. To liczby, które w dzisiejszych realiach wydają się abstrakcyjne. Wtedy do Chorzowa przyjeżdżali ludzie z całej Polski, w związku z czym moi rodzice nie musieli narzekać na biznes. W latach 80. przyszedłem na świat, więc od samego początku otaczałem się tematyką atrakcji i rozrywki. Musiało to zaowocować w przyszłości. Niektórzy z uśmiechem twierdzili, że zostałem urodzony na karuzeli. (śmiech)
– Na czym jeszcze polegała innowacyjność Ojca?
– W latach 90. był pierwszą osobą w Polsce, która udostępniła gościom suchy basen. Dziś wszyscy wiedzą, że to basen z piłeczkami, ale wtedy było to totalne novum. Posiadaliśmy też kino Cinema 180d. Korzystało się z niego na stojąco. Ojciec był od strategii, a Mama od działalności operacyjnej. W 1988 roku dwóch przedsiębiorców z Rabki-Zdroju przyjechało do Chorzowa, bo stwierdziło, że uzdrowisku dziecięcemu też należy się karuzela. Chcieliby ją kupić lub wybudować obiekt. Poszli więc do dyrektora Śląskiego Wesołego Miasteczka, a ten skierował ich do mojego Ojca, mówiąc, że jest tu jeden taki „innowacyjny”. (śmiech) Finalnie Ojciec sprowadził tam karuzelę, jednak nie angażował w to miejsce siły i środków. Zresztą w Chorzowie wszystko funkcjonowało sprawnie…
– … aż do lat 90., które okazały się przełomowe?
– Rzeczywiście. Zmiany ustrojowe przyniosły otwarcie Polski na świat. Pojawiły się nowe wyzwania, zaczęła rosnąć konkurencja. Tego typu biznes w Śląskim Wesołym Miasteczku stawał się coraz mniej atrakcyjny. Lunaparki i w ogóle model funkcjonowania w Chorzowie nie nadążał za nowym systemem. Z upływem czasu kompleks zaczęło odwiedzać coraz mniej osób, właściciele nie inwestowali w atrakcje, a na horyzoncie kreowały się nowoczesne formy rozrywki.
– Kiedy więc Ojciec wyprowadził biznes z Chorzowa?
– Pod koniec lat 90. na horyzoncie pojawił się prywatny inwestor, który chciał kupić całe Śląskie Wesołe Miasteczko. Ojciec, obserwując te ruchy oraz analizując ryzyko utraty miejsca, stwierdził, że czas podjąć decyzję o nowym biznesie. Przeniósł do Rabki-Zdroju wszystkie swoje 15 atrakcji, dokupił kolejne 10 urządzeń od bankrutującego lunaparku Cricoland i założył mały lunapark.
– Jak wyglądały pierwsze lata działalności?
– Bardzo różnie. (śmiech) To był czas, kiedy nie posiadaliśmy konkretnego kierunku rozwoju. Oprócz urządzeń mieliśmy np. zoo. Z czasem pojawiły się pierwsze wydarzenia i imprezy, a rodzice starali się rozwijać Rabkoland pod kątem artystycznym. Niestety równolegle toczyły się zawirowania dotyczące własności działki. Teren, na którym znajdował się lunapark, należał do Ojca, ale i jego partnera. Strony nie były w stanie współpracować, przez co trzeba było nieruchomość podzielić na pół.
– Brzmi to jak zapowiedź sporego problemu…
– Sprawa trafiła do sądu, a całe zamieszanie trwało około… 11 lat! Ostatecznie teren podzielono na pół, lecz chcieliśmy prowadzić działalność dalej. Ze względów społecznych i potrzeby zachowania jakości mogliśmy to robić tylko w takim wymiarze użytkowania terenu, jaki był dotychczas. To się jednak nie udało. W efekcie, przez wiele lat prawnych zawirowań nie byliśmy w stanie niczego budować, ani rozwijać obiektu. To był czas zastoju. Mogliśmy się sądzić dalej, ale stwierdziliśmy, że to prowadzi donikąd. Zakończyliśmy sprawę w sądzie, niejako przegrywając, gdyż chcieliśmy „spłacić” wspólnika, który jednak nie był zainteresowany takim rozwiązaniem. Straciliśmy więc połowę terenu, który następnie trafił w ręce prywatnego inwestora, i na którym obecnie stoi nieczynny sklep Intermarche. Gdybyśmy się sądzili dalej, to może i byśmy wygrali. Pytanie tylko, jakim kosztem? Operacja by się udała, ale pacjent by nie przeżył. Nie byłoby, do czego wracać, bo obiekt przez brak rozwoju stawałby się nie atrakcyjny, a konkurencja silniejsza.
– Przychodzi moment, że za sterami statku pod nazwą Rabkoland stajesz Ty…
– To był koniec 2013 roku. Ojciec powiedział: masz i zarządzaj. Wtedy otrzymałem decyzyjność. Zacząłem wdrażać duże zmiany. Wprowadziłem nowy system biletowania. Zniknęła opcja osobnego płacenia za każdą z atrakcji i pojawił się jeden bilet całodniowy bez limitu za kwotę 29 zł. Oczywiście decyzje poprzedziłem badaniami, statystykami, analizą zysków i strat. Okazało się, że to odpowiedni kierunek zmian. Pierwsze tygodnie miały charakter pilotażowy. Sprawdzaliśmy odczucia gości. Wyszło naprawdę dobrze. W efekcie zyskaliśmy finansowo, ale zyskał także odbiorca – pod kątem komfortu, czasu spędzania w obiekcie, korzystania z parku i rodzinnej rozrywki.
– W Rabkolandzie pojawiła się również tematyzacja?
– Podjęliśmy decyzję, że nie chcemy definiować się jako lunapark z karuzelami, a jako miejsce tematyczne, które przyciąga opowieścią, spotkaniami z bohaterami i tematycznymi atrakcjami. Wybudowaliśmy większą liczbę gastronomii, kupiliśmy nowe urządzenia i stworzyliśmy motyw przewodni. Tak powstał Krucabomba, Owieczki Irenki oraz ich przyjaciele.
– Jak więc dziś określiłbyś Rabkoland?
– Jako najlepszy rodzinny park rozrywki w Polsce. Jesteśmy nastawieni na przyjmowanie dzieci od 2. do 10. roku życia. Istnieją w Polsce parki niewspominające o targecie wiekowym. Efekt jest taki, że ich goście szybko stają się znużeni, a wszystko przez brak wyraźnego komunikatu w stylu: to jest park dla rodzin z dziećmi. Ważne jest to, że odwiedzający identyfikują Rabkoland, jako rodzinne miejsce. U nas rodziny mogą wspólnie bawić się, zjeść coś smacznego i przeżyć unikatowe chwile.
– Które atrakcje w Rabkolandzie cieszą się największym zainteresowaniem?
– Zacznijmy od wymienienia sześciu stref, które istnieją w Rabkolandzie. To Machinarium, Góralsko Dżungla, Strefa Cyrkowa, Wioska Wikingów, Dolina Trzmiela i Farma Cioci Maryni. Goście znajdą w nich 48 atrakcji. Trudne wskazać miejsce najciekawsze. Myślę, że są to atrakcje, z których rodziny mogą korzystać razem. To m.in. Wielki Zaginacz Czasoprzestrzeni (diabelski młyn – przyp. red.). Z jego wysokości widać panoramę Rabki-Zdroju. Warto wymienić też Wieże Warzywne, czyli unikatowy plac zabaw dla wszystkich, Wesołą Zagrodę — jedyne w Polsce miejsce ze śpiewającymi zwierzętami czy Wiking Coaster — kolejkę górską.
– Nowości z ubiegłego sezonu — Spiżarnia i Ogródecek — dobrze się przyjęły?
– To super unikatowe atrakcje, szczególnie Spiżarnia. Wykonano ją w stylu dark attraction walk-throug, czyli w klimacie miejsca, do którego przechodzi się i przeżywa określone doznania. Pomieszczenia są naszpikowane efektami dźwiękowymi i świetlnymi. Poruszają się w nich przedmioty i czuć lekki dreszczyk. Atrakcja powstała w taki sposób, aby wrażliwe i mniejsze dzieci również mogły przez nią przejść. Jest tam trochę pałacu strachu, ale też escape roomu i pokoju sensorycznego. Budowa wymagała dużej logistyki. Nad Spiżarnią pracowało mnóstwo ludzi – od działu projektowego, przez nagłośnienie, po sekcję artystyczną. Blisko 50 osób.
– Zdradźmy, ile kosztowało wybudowanie atrakcji?
– W ramach idei know-how i dzielenia się doświadczeniem powiem, że koszt inwestycji wyniósł około półtora miliona złotych. Myślę jednak, że gra była warta świeczki, a goście są i nadal będą zadowoleni. Po czym można to poznać? Po reakcji, kiedy dziecko wychodzi ze Spiżarni i woła do rodzica „jeszcze raz”. Wtedy jest dobrze. (śmiech)
– Atrakcja wpisuje się w storytelling parku. Dlaczego ta opowieść jest tak istotna dla Rabkolandu?
– Dzięki niej nasz park zyskuje unikatową historię, a goście mogą identyfikować się z bohaterami i klimatem tego miejsca. Pięć karuzel nie sprawia, że obiekt jest parkiem rozrywki, a już tym bardziej miejscem atrakcyjnym. Opowieść o Owieczkach Irenkach i charakterystyczne elementy tematyczne – to tworzy jakość, która wciąga w zabawę.
– Imprezy tematyczne, takie jak Mistrzostwa Polski w dojeniu sztucznej krowy również są ważne dla tożsamości Rabkolandu?
– Mamy jedną grupę imprez, które posiadają wspaniałą, długą historię. To wspomniane Mistrzostwa Polski w dojeniu sztucznej krowy czy też Mistrzostwa Polski w dmuchaniu balona z gumy do żucia. Międzyczasie powstały nowe formaty na kanwie rozwoju tematyzacji w parku. Mowa o Imprezie Wynalazcy czy Urodzinach Owieczek Irenek. Te wydarzenia wpisują się w charakter Rabkolandu. Ludzie identyfikują nas z nimi, a to sprawia, że park posiada tożsamość i historię. Co ważne, eventy mają też akcenty regionalne, w końcu znajdujemy się w górach. Jeżeli przyjeżdżają do nas obcokrajowcy np. z Arabii Saudyjskiej, to chcą zobaczyć regionalizm – w zabawach, bohaterach, dekoracjach. Dlatego, jeżeli Krucabomba wybudował dżunglę, to zrobił to po podhalańsku – jako Góralską Dżunglę. (śmiech)
– Kto głównie odwiedza Rabkoland?
– Wspomniane rodziny z dziećmi, grupy szkolne i przedszkolne. Nasz park jest kompleksem małej (podchodzącej do średniej) wielkości. Odwiedza nas 150-200 tys. klientów rocznie. Frekwencja zależy od pogody i wielu innych czynników. Najlepszy był dla nas 2022 rok, a później 2023 rok. Z kolei rok 2020 był tak słaby, że ledwo utrzymaliśmy się na powierzchni. Byliśmy wówczas rozpędzeni inwestycjami, po bardzo udanym wcześniejszym sezonie.
– Jakie elementy prowadzenia działalności pochłaniają najwięcej środków?
– Zdecydowanie koszty ludzkie. Funkcjonowaliśmy w sytuacji, kiedy stanowiły one 50-60 proc. wszystkich wydatków. Na pewno istotne są też opłaty rachunków czy tworzenie strategii inwestycyjnej i marketingowej. Wydatków jest sporo, a wszystko, co zarabiamy, staramy się reinwestować w park.
– Konkurencja podgląda Rabkoland?
– Wszyscy się podglądają. (śmiech) Wszyscy obserwują cenniki, sprawdzają nowe atrakcje, monitorują social media. Można żartobliwie powiedzieć, że kiedyś kupowało się badania rynkowe, by analizować rynek konkurencji, a dziś wystarczy otworzyć Google i Facebooka.
– Kiedy Rabkoland pochwali się posiadaniem 50 atrakcji?
– Jeszcze nie w tym roku. Teraz stawiamy na odświeżenie kompleksu w ramach poprawy jakości. To duża akcja. Ponadto wymieniamy niektóre atrakcje na inne, lecz finalnie ich liczba pozostanie niezmieniona. Moim zdaniem nie chodzi też o liczbę, a o ilość czasu, który goście spędzają w parku.
– Jakie cele zawodowe stawiasz sobie i Rabkolandowi?
– Rozwój, rozwój i jeszcze raz pokora. Chcę, budować markę Rabkolandu i sprawiać, by park zyskał jeszcze większą renomę. Z innych kierunków zawodowych zamierzam również rozwijać potencjał Stowarzyszenia Turystyki i Atrakcji Rodzinnych, którego jestem prezesem. To organizacja powołana do życia w pandemii. Stała się stroną do rozmów z ówczesnym rządem w sprawie odmrożenia branży. W Stowarzyszeniu partycypuje m.in. Energylandia, Mandoria, Legendia czy właśnie Rabkoland. Działamy, odciskamy swe piętno na szeroko rozumianej rozrywce i zachęcamy zainteresowanych do dołączenia do nas. To główne cele, które są dla mnie kluczowe.
Rozmawiał Kamil Lech