„Chcemy wprowadzić naszą markę na rynek zagraniczny”
– Od kiedy jest Pani związana z branżą atrakcji i rozrywki?
– W zasadzie funkcjonuje w tym świecie od wielu lat. Wraz z mężem zarządzamy m.in. muzeum figur woskowych, domem strachów czy kinem 7D. Cały czas obserwujemy nowe trendy i szukamy kolejnych impulsów biznesowych. Dużo też podróżujemy, wyjeżdżamy za granicę i spotykamy się na targach branżowych. Dzięki temu nie tylko poszerzamy horyzonty, ale przede wszystkim czerpiemy inspiracje. W rozrywce trzeba być na bieżąco ze zmieniającymi się oczekiwaniami klientów.
– Z wyjazdów i obserwacji powstało Be Happy Museum. Jak wyjaśnić, czym jest atrakcja?
– To trudne pytanie (śmiech). Nigdy nie chcieliśmy nadać temu projektowi konkretnej etykiety. Po czterech latach funkcjonowania marki na rynku, klienci kojarzą go z selfie museum i muzeum iluzji. Oczywiście różnych elementów i gatunków rozrywki można odszukać pewnie więcej. Pamiętam, że na początku istnienia odwiedzający określali nas jako salę zabaw. Takie wnioski płynęły przez dużą paletę kolorów i światła. To jednak zbyt wąska definicja. Jesteśmy przestrzenią do przyjemnego spędzania czasu, miejscem spotkań i rozrywki. Oferujemy nie tylko zabawę, ale także sesje zdjęciowe, świetną gastronomię czy organizację wydarzeń i eventów.
– W ilu miastach w Polsce możemy znaleźć Państwa atrakcje?
– Pierwszy lokal otworzyliśmy w Szczecinie w 2018 roku. To podwalina tego biznesu i strzał w dziesiątkę. Później przyszła kolej na Zakopane (2019), Warszawę (2020) i Kraków (2022). Działamy obecnie w czterech miastach, w których znajduje się łącznie kilkaset eksponatów. Trudno powiedzieć ile dokładnie, ponieważ stale udoskonalamy wystawy.
– Kto odpowiada za wystrój i urządzenie wszystkich lokali?
– Projekt to moja inwencja. Dobór elementów, eksponatów i wystaw to osobiste wyobrażenie o danym miejscu. Oczywiście bazuję nie tylko na intuicji, ale także na obserwacji, obecnych trendach i konstruktywnych radach. Jednak finalne decyzje dotyczące poczucia estetyki i wystroju zapadają w mojej głowie. Z reguły większość atrakcji nie tylko przypada klientom do gustu, a wręcz cieszy się dużym zainteresowaniem. Oczywiście zdarzają się też mniej trafione projekty, kiedy np. okazuje się, że dane miejsce nie jest atrakcyjne do sfotografowania. Takie sytuacje obserwujemy bardzo rzadko.
– W takim układzie, jakie atrakcje cieszą się największym zainteresowaniem?
– Serca naszych gości skradają duże różowe donuty. Znajdują się one we wszystkich czterech lokalizacjach. Oczywiście każde miejsce ma inne wyposażenie, jednak ten element jest swego rodzaju charakterystycznym wspólnym mianownikiem całości. Widzimy też, że klienci lubią baseny z piankami, duże lody czy instalacje z serii „glamour”. Jedna prawdziwym hitem są wspomniane donuty.
– Kto jest klientem Be Happy Museum?
– W tym przypadku wiek nie ma znaczenia. Kierujemy ofertę do szerokiego targetu. Grupą docelową są roczne dzieci na rękach rodziców, nastolatkowie, dorośli, ale także seniorzy, którzy chcą się rozerwać. Oczywiście najwięcej odwiedzających nas osób to młodzież w wieku szkolnym oraz dwudziestokilkulatkowie. Do Be Happy Museum przyjeżdżają również wycieczki szkolne, a wielu gości organizuje tu imprezy okolicznościowe. Chodzi np. o wieczór panieński, baby shower, spotkanie firmowe czy urodziny. Współpracujemy również z telewizjami, które chętnie nagrywają u nas ramówki swoich programów. Jeżeli chodzi o influencerów, gościliśmy m.in. Jeleniewską czy Friza. Nie zapominamy o organizowaniu eventów dla marek. W tym roku premierę nowego aparatu miała u nas firma Instax, a dwa lata wcześniej teledysk do piosenki „Kocham” kręciła Cleo. Działamy wielotorowo.
– Zdjęcia i rolki zamieszczane na Tik-Toku oraz Instagramie to najlepsza reklama?
– Każdego tygodnia tych materiałów jest cała masa. Rzeczywiście zamieszczanie w mediach społecznościowych fotografii z Be Happy Museum buduje potencjał i reklamę. Ludzie wrzucają zdjęcie i nas oznaczają. Później taki content trafia do setek innych odbiorców. Od początku byliśmy na to nastawieni, w końcu jesteśmy selfie museum oraz immersyjną wystawą.
– Przechodząc do kwestii bardziej biznesowych – trudno pod względem logistycznym i finansowym prowadzić tego typu działalność?
– Wbrew pozorom to nie jest proste zadanie. Ktoś kiedyś napisał, że wystarczy 200 tys. zł, różowe ściany i projekt gotowy. To nieprawda. Logistyka prowadzenia biznesu jest skomplikowana. Ustaliliśmy, że w pewnym sensie reklamę robią nam klienci, jednak trzeba o nią zadbać wielowymiarowo. Chodzi m.in. o obecność w Google i social mediach. Dobór pracowników to także niełatwe decyzje. W tej branży trzeba być nastawionym na kontakt z ludźmi. Pracownicy powinni cały czas się uśmiechać, aby goście poczuli się komfortowo i swobodnie. Musimy również śledzić trendy i rolki na Tik-Toku. Kwestie technicznie jak dostępność eksponatów i instalacji na rynku to już w ogóle osobny rozdział…
– … chodzi o problem zakupu atrakcji w niestandardowych kolorach?
– Tak. Niedawno mieliśmy kłopot z różową wykładziną PCV. Zwyczajnie nikt jej nie produkuje, a przecież w naszych obiektach jest ona niezbędna. Co więcej, jako że podłoże znajduje się w stałym użytku, wykładzinę często trzeba wymieniać. Tak samo nie mogliśmy kupić różowego żelazka, więc trzeba było improwizować. Samemu je pomalowaliśmy. Podobnych historii jest więcej. To na pozór błahe rzeczy, lecz potrafią przyprawić o spory ból głowy.
– Jakie elementy biznesu generują największe koszty?
– Jako że działalność prowadzimy w galeriach handlowych, to dużo środków pochłania czynsz. Ceny prądu to również gigantyczny wydatek. Nasze obiekty nie mogą oszczędzać na energii elektrycznej, bo wykonywanie zdjęć przy kiepskim oświetleniu nie miałoby sensu. Koszty utrzymania pracowników także rosną i każdy przedsiębiorca zdaje sobie z tego sprawę. Wspominałam wcześniej o reklamie. Niemałe środki pochłaniają płatne kampanie w Google Ads czy Facebook Ads. Reasumując, wydatków jest naprawdę dużo i trzeba na nie spojrzeć wielopoziomowo.
– Pandemia mocno dotknęła Państwa stabilność finansową?
– Ta sytuacja uderzyła nas w 100 procentach. Musieliśmy zamknąć wszystkie punkty. Najgorzej było podczas pierwszej fali, kiedy nikt nie wiedział, co tak naprawdę się zaraz wydarzy. W trakcie pandemii oficjalnie otwieraliśmy nowy lokal w Krakowie. Nie dość, że nie mógł on działać na pełnych obrotach, to w dodatku w związku z konstrukcją przepisów nie otrzymaliśmy wsparcia z tarczy antykryzysowej. Nie wspominamy tego dobrze. Na szczęście jakoś udało się wyjść z tego dołka. Dziś wróciliśmy do poziomu niemal sprzed pandemii. Ludzie chcą wychodzić z domu i nas odwiedzać. Ta normalność niezwykle cieszy.
– Jakie plany na przyszłość ma Be Happy Museum? Opcja ekspansji marki do Paryża i Berlina nadal jest realna?
– Byliśmy o krok od otwarcia atrakcji w Paryżu, ale pojawiła się pandemia. Przestraszyliśmy się inwestycji, nie wiedząc, jak będzie wyglądało prowadzenie działalności w obcym państwie, w ekstremalnych warunkach. Od niedawna znowu badamy rynek i analizujemy nowe lokalizacje. Szukanie lokali zajmuje jednak sporo czasu, lecz to temat wciąż aktualny.
– W Polsce brane są pod rozwagę jakieś opcje?
– W grę wchodzi Trójmiasto czy Wrocław. Do otwarcia kolejnych lokali zachęcają nas przede wszystkim optymistycznie nastawieni klienci. Bardzo to doceniamy i traktujemy jako zastrzyk pozytywnej energii do działania. Nie ma co ukrywać, że to właśnie osoby odwiedzające Be Happy Museum stanowią największą wartość tego biznesu. Takie podejście towarzyszy nam od początku działalności i nie zamierzamy go zmieniać.
Rozmawiał Kamil Lech