Piotr Wiecha, właściciel Parku Rozrywki Rabkoland
„Fantastyczny świat portugalskich sardynek i dorsz z porto w Porto”
Portugalczycy uwielbiają dorsza i sardynki. Pastéis de Bacalhau, czyli zmielony dorsz z ziemniakami i cebulą smażony w głębokim oleju, to miejscowy przysmak. Podobnie sardynka do kupienia w małej puszeczce. Co jeszcze łączy te dwie pozycje? Grupa przedsiębiorców, która postanowiła wynieść kulturę ich konsumpcji na zupełnie nowy poziom – doświadczenia oraz przeżycia (i to nie tylko smaku).
Atrakcje zrobione według teorii ekonomii doświadczeń
Ekonomia doświadczeń to termin, który pojawia się w literaturze przełomu wieków. Zaproponowali go dwaj naukowcy Joseph Pine II i James H. Gilmore w książce o tym samym tytule – „Ekonomia doświadczeń – rywalizowanie o czas, atencję i pieniądze konsumenta”. Lektura niestety nie doczekała się jeszcze polskiego wydania.
Zdaniem autorów, ekonomia doświadczeń (przeżyć, wrażeń) to kolejna po usługach kategoria, według której klasyfikujemy to, gdzie pracujemy i jak wyceniane są produkty. Pozostałe dwa obszary to rolnictwo oraz przemysł. Praca w poszczególnych sektorach charakteryzuje się m.in. tym, że sam produkt staje się tym droższy, im przechodzi na wyższy szczebel. Najtaniej wyceniany jest w rolnictwie w tym w rybołówstwie (np. rybak łowiący sardynkę). Trochę lepiej w przemyśle (obrobiona i zapakowana sardynka), a znacznie lepiej, gdy trafia do sklepu (usługi). Najdrożej z kolei wyceniany jest właśnie w ekonomii doświadczeń. Czym, że więc ona jest?
Jak piszą autorzy książki, ekonomia doświadczeń to w zasadzie wytwarzanie wspomnień i przeżyć, które pozwalają na ustalanie wyższej marży oferowanych dóbr. Korzystają na tym największe firmy świata np. Apple, gdzie oprócz produktu, dostajemy całą otoczkę bycia „buntownikiem i wizjonerem”. Będąc właścicielem przedmiotu zostajemy odmienieni, stajemy się kimś innym, niż byliśmy bez niego. W ekonomii doświadczeń dobra nie muszą być fizycznie nabywane. Zabawa w parku rozrywki czy sali zabaw to przecież przeżycie, a nie zakup produktu fizycznego. To tyle z teorii.
Fantastyczny świat sardynki
Wracając jednak do sardynek – każdy z wymienionych portugalskich przysmaków doczekał się własnej atrakcji. Fantastyczny Świat Portugalskiej Sardynki (O Mundo Fantástico Da Sardinha Portuguesa), to sklep jednego produktu. Ulokowany zwykle przy najbardziej odwiedzanych arteriach z zewnątrz w ogóle nie wygląda jak miejsce, w którym możemy coś kupić. Prezentuje się raczej jak mały park rozrywki. W trakcie naszej wizyty już na ulicy widzimy, że w środku czeka na nas coś wyjątkowego.
Na witrynie zwykle kręci się koło młyńskie, a wygląd sklepu raczej przypomina teatr z XIX wieku, niż stragan z rybą. Na półkach wyłożone są dziesiątki rodzajów sardynek w puszcze. Możemy nie zorientować się, że kupujemy sardynkę, bo na każdym opakowaniu widnieje wyłącznie rok. W środku otacza nas przepiękne wnętrze stylizowane na XIX wiek, a dokładnie na obraz, który obserwujemy tylko w filmach wprost z Hollywood.
Wchodząc do sklepu nie podejrzewany, że wyjdziemy z niego z sardynką. Nie jest to pamiątka, o której myślimy, że chcielibyśmy ją kupić. Chodzimy, oglądamy, sprawdzamy półka po półce. Otacza nas przepiękne wnętrze, ludzie w środku fotografują się, świetnie się bawią. Robimy sobie zdjęcie na sardynkowym tronie i oczywiście kupujemy kilka puszek dla najbliższych. Jeszcze nigdy zakupy nie były taką przyjemnością! W domu zjadamy posiłek. No cóż, zwykła ryba w zalewie, ale wspomnienie cudownego sklepu było tego warte. To doświadczenie mnie odmieniło. Wyszedłem ze sklepu szczęśliwy.
Kolejnym miejscem jednego produktu jest sklep ze smażonym dorszem. „Świątynia” tej ryby została wybudowana w ogromnym magazynie (przynajmniej w jednej z lokalizacji). Do sklepu ściąga nas koncert na prawdziwych organach, który odbywa się co 20 minut. W środku wita nas przepiękny wystrój w stylu vintage, ale tym razem na półkach znajdują się wyłącznie książki. Nie można ich kupić, ale przebywanie wśród tych woluminów XIX wydań (lub ich imitacji) robi kolosalne wrażenie.
Koncept na ofertę dla turysty wydaje się prosty. Za 15 euro dostajemy smażonego dorsza i lampkę wina porto, którą możemy zabrać do domu. Wszystko zawieszone jest na tekturowej tacy, którą łapiemy specjalnym ruchem, wtajemniczeni wcześniej przez obsługę atrakcji. Cała operacja sprawia wrażenie rytuału. To trzeba przeżyć. Idziemy usiąść i podelektować się porto i dorszem. Jest miło i przyjemnie. Tak jak nie lubię ryb, tę mógłbym jeść codziennie. Co zresztą robimy przez kilka dni z rzędu, wracając do domu z kilkoma kieliszkami wina. Doświadczenie? Top.
Sprzedawanie przeżyć to coś więcej niż usługi. Nie zapomnijmy o tym, co tak naprawdę sprzedajemy, kiedy następnym razem zobaczymy gości przekraczających próg naszej bramy.